Prawie 20 lat temu obiecałem mojej partnerce, że gdyby była taka konieczność lub jej życzenie, pomógłbym jej umrzeć.
Nie doszło do tego. Zmarła o tysiąc kilometrów ode mnie, prawdopodobnie bez cierpienia, we śnie. Ale kiedy wcześniej opowiadaliśmy (niektórym) przyjaciołom o naszej umowie, nawet ci o najbardziej otwartych umysłach byli lekko zszokowani.
(Prawie) wszyscy mamy za sobą pranie mózgów zgodne z jedynie słuszną moralnością judeochrześcijańską, która mówi, że wyłączne prawo do decydowania o naszym życiu i śmierci ma brodaty dziad w chmurach. Do samobójstwa mamy stosunek histerycznie dwoisty. Samobójca jest dla nas albo tchórzem, grzesznikiem, w najlepszym wypadku szaleńcem – albo natchnionym męczennikiem za sprawę [tu wstawić odpowiednią sprawę].
Społeczeństwo mniej boi się dać komuś broń do ręki i nauczyć zabijać innych niż nauczyć tę samą osobę jak zabić siebie. Bardzo znamienne.
Jak w tych warunkach rozmawiać o umieraniu na własne życzenie? Nie wiem, czy to jest możliwe – zakłada to uznanie czyjejś wolności w stopniu nie do wytrzymania dla większości populacji. Ale może warto zadać sobie to pytania po cichu:
Jeśli bliska Ci osoba poprosi Cię o pomoc w samobójstwie, co zrobisz?